Znów o Łowcy, czyli wychodzi mi reaktywacja pod znakiem łowców (chociaż o Śnieżce i Łowcy postaram się nie wspominać...)
Jak to jest, że jeśli za coś bierze się pan Fincher to znaczy, że to coś będzie dobre? Cholerny Midas z pana Finchera. A mowa o "Mindhunterze".
To serial, wyprodukowany dla Netflix. Netflix jak wiadomo ma na swoim koncie sporo dobrych i bardzo dobrych, czy wręcz genialnych rzeczy (taaak, też odliczam do 27 października, jak reszta starych ludzi). Pan Fincher natomiast nie ma na koncie rzeczy złych. Zatem, bomba, panie i panowie.
Z opóźnionym zapłonem...
Rzecz dzieje się w 1979, agent FBI Holden Ford oraz agent FBI Bill Tench rozpoczynają swoją długą i mozolną wspinaczkę na szczyt nieprawdopodobieństwa, jakim jest psychologiczne profilowanie przestępców, tu. seryjnych morderców. Ciekawostka*, pierwszy raz terminu "seryjny morderca" użyli właśnie agenci FBI tworzący podwaliny pod współczesne profilowanie kryminalne. Zatem serial na faktach. I na podstawie książki, można rzec autobiograficznej.
Brzmi ciekawie? Jest ciekawie. Ale niestety to się nie sprzeda.
W dobie wszelkiej maści criminal dramas, od cudu The Wire, przez Morderstwa w Midsomer czy inne Law&Order, wariacje o Sherlocku Holmesie, a na Castlach, Mentalistach i innych identycznych w zasadzie popłuczynach skończywszy, Mindhunter wyróżnia się jak brzoza w dąbrowie.
W sumie, jeśli popatrzeć pobieżnie, stylem najbliżej temu do "The Wire", a wszyscy wiemy, jak skończył "The Wire".
No właśnie.
Bo tutaj nie ma zaciekłej walki z czasem i z tym"złym", szybkich ujęć, one-linerów, cliffhangerów, zabawy w stylu zły glina i jeszcze gorszy, kolorowych światełek i wybuchów.
Są naturalistyczne ujęcia, niemal zastane światło, powolna narracja. Holden Ford jest sztywny jak pal azji i nijak mu do takiego na przykład Nicka Slaughtera. Ale ma genialną przeciwwagę w postaci Tencha. Te spojrzenia! A kiedy para rozmawia ze sobą w zatłoczonym barze, podczas koncertu, nie słychać dialogu i trzeba posiłkować się napisami. Całkiem jak niderlandzkie kino zaangażowane, nawet ludzie podobnie brzydcy - żart.
Patrzy się na to jak na "Zodiaka", zapomina, że to serial, a nie wysokobudżetowy film z gatunku"dobre kino". Bo mr. Fincher umie robić robotę. Klimat jest, jest drama, jest napięcie, dialogi są. Dobre dialogi! Mimo, że momentami dosadne i czasem boli.
A jeśli ma się w głowie jeszcze to, że oni faktycznie tak zaczynali i nasze wyuczone na CSI, Dexterze i Hannibalu, zniszczone popkulturą umysły nie miałyby czym się żywić, gdyby nie ci goście, mozolnie poznający prawidła psychologicznego funkcjonowania chorego umysłu, to już w ogóle kapcie się zsuwają.
No, ale to nuda, prawda? Komu nuda ten niech szuka światełek i wybuchów, ja tam się cieszę, że ludki z Netflix nie patrzą li tylko na zarobek i zamówili drugi sezon. A podobno Fincher odgraża się, że będzie jeszcze kilka.
* ciekawostka nr 2: pierwszy raz w historii coś na kształt profilu psychologicznego mordercy stworzył w 1888 roku pewien chirurg, na podstawie ran jakie zadawał ofiarom Kuba Rozpruwacz. Lekarz nazywał się Bond, Thomas Bond.
czwartek, 26 października 2017
piątek, 20 października 2017
I'm back, baby.
Dokładnie tak, back and still kicking. I nadal śni o elektrycznych owcach.
Po 35 latach nic nie stracił z zajebistości, zyskał nawet, na estetyce. I wcale tu nie mówię o pysiu Ryana Goslinga, choć warto byłoby poświęcić mu osobny wpis, tym jego półuśmiechom, błękitnym spojrzeniom i stoickim minom. Ma Kanadyjczyk charyzmę! Idealnie się na następcę Deckarda nadaje, bo ekspresję sceniczną, pardon, ekranową, ma jakby skrojoną do roli replikanta.
A dzieło? DZIEŁO! Jak to u Villeneuve'a głębię ma i zadaje pytania. I nawet szwagier w kasie, znaczy Scott co popełnił prometeusza, nie zaszkodził.
Estetycznie, wizualnie, dźwiękowo, muzycznie, stylizacyjnie - majstersztyk. Nawet scenariusz ma, aż dziw bierze we współczesnym świecie.
Co prawda, scenariusz może Dziełu zaszkodzić, bo jak twierdzą mądrzy ludzie, widowisko się nie zwróci, jeśli widz musi na nim myśleć. Dlatego >szwagier w kasie< zadbał o łopatologię, ale nie czepiajmy się. Odrobina łopatologii jeszcze nikogo nie zabiła... staram się to sobie powtarzać, ilekroć bohaterowie wychylają się z ekranu i tłumaczą to, co właśnie zobaczyliśmy... po pięć razy...aaargh! Nie, naprawdę, nie jest tak źle... Przynajmniej zachowali suspens.
A jeśli idzie o całokształt, całokształtem film się broni. Bo to nie jest jakiś tam tępy remake, nie jest to też plastikowy, wydmuszkowy sequel. To jest pełnokrwiste, wyraziste, zapierające dech w piersi studium natury człowieka. I w niczym Poprzednikowi z 1982r. nie ustępuje. Ani głębią pytań, ani mnogością możliwych odpowiedzi.
Replikanci są jeszcze bardziej ludzcy, niż ludzie będą kiedykolwiek mieli szansę być. Bo, co to znaczy "być człowiekiem"? Doceniać cud? Nawet ten najmniejszy, jak płatek śniegu na dłoni, jak krople deszczu na skórze, możliwość kochania i bycia kochanym, małe przejawy wolności?
A co to jest być wolnym? I ile tej wolności jest w nas? I czy ta wolność nie jest przypadkiem samotnością?
A jeśli jesteśmy tak samotni, że nawet nasze wspomnienia nie są już czymś na czym możemy się oprzeć. To, co nam pozostaje? Dokąd idziemy? I czy w ogóle gdzieś?
Możliwość i chęć zadawania pytań jest tym, co czyni człowieka człowiekiem.
Wydawało by się, że i pytania oklepane i rozwiązania same się nasuwają, ale nic nie jest przecież proste. Filozofia dla ubogich? Niekoniecznie.
Bo historia opowiedziana jest przez pełnokrwiste, wielowymiarowe postaci, niemal każdy kradnie tu czas ekranowy dla swojego własnego snu o elektrycznych owcach. Może z wyjątkiem pani od "rebelii". Ale "rebelia" już tak ma, że zawsze musi być pompatyczna i wiuchać wyświechtanym sztandarem. Przywykłszy, przebolawszy, pójdźmy dalej.
Obyśmy jednak nie przeszli w sequel sequela, albo inny prequel, czy spin-off. Bo przecież my, widzowie, papkożercy, koniecznie musimy zobaczyć, jak tego Deckarda programowali, nie?
Aż chciało by się zanucić - "I'm only human, after all" .
Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Po 35 latach nic nie stracił z zajebistości, zyskał nawet, na estetyce. I wcale tu nie mówię o pysiu Ryana Goslinga, choć warto byłoby poświęcić mu osobny wpis, tym jego półuśmiechom, błękitnym spojrzeniom i stoickim minom. Ma Kanadyjczyk charyzmę! Idealnie się na następcę Deckarda nadaje, bo ekspresję sceniczną, pardon, ekranową, ma jakby skrojoną do roli replikanta.
A dzieło? DZIEŁO! Jak to u Villeneuve'a głębię ma i zadaje pytania. I nawet szwagier w kasie, znaczy Scott co popełnił prometeusza, nie zaszkodził.
Estetycznie, wizualnie, dźwiękowo, muzycznie, stylizacyjnie - majstersztyk. Nawet scenariusz ma, aż dziw bierze we współczesnym świecie.
Co prawda, scenariusz może Dziełu zaszkodzić, bo jak twierdzą mądrzy ludzie, widowisko się nie zwróci, jeśli widz musi na nim myśleć. Dlatego >szwagier w kasie< zadbał o łopatologię, ale nie czepiajmy się. Odrobina łopatologii jeszcze nikogo nie zabiła... staram się to sobie powtarzać, ilekroć bohaterowie wychylają się z ekranu i tłumaczą to, co właśnie zobaczyliśmy... po pięć razy...aaargh! Nie, naprawdę, nie jest tak źle... Przynajmniej zachowali suspens.
A jeśli idzie o całokształt, całokształtem film się broni. Bo to nie jest jakiś tam tępy remake, nie jest to też plastikowy, wydmuszkowy sequel. To jest pełnokrwiste, wyraziste, zapierające dech w piersi studium natury człowieka. I w niczym Poprzednikowi z 1982r. nie ustępuje. Ani głębią pytań, ani mnogością możliwych odpowiedzi.
Replikanci są jeszcze bardziej ludzcy, niż ludzie będą kiedykolwiek mieli szansę być. Bo, co to znaczy "być człowiekiem"? Doceniać cud? Nawet ten najmniejszy, jak płatek śniegu na dłoni, jak krople deszczu na skórze, możliwość kochania i bycia kochanym, małe przejawy wolności?
A co to jest być wolnym? I ile tej wolności jest w nas? I czy ta wolność nie jest przypadkiem samotnością?
A jeśli jesteśmy tak samotni, że nawet nasze wspomnienia nie są już czymś na czym możemy się oprzeć. To, co nam pozostaje? Dokąd idziemy? I czy w ogóle gdzieś?
Możliwość i chęć zadawania pytań jest tym, co czyni człowieka człowiekiem.
Wydawało by się, że i pytania oklepane i rozwiązania same się nasuwają, ale nic nie jest przecież proste. Filozofia dla ubogich? Niekoniecznie.
Bo historia opowiedziana jest przez pełnokrwiste, wielowymiarowe postaci, niemal każdy kradnie tu czas ekranowy dla swojego własnego snu o elektrycznych owcach. Może z wyjątkiem pani od "rebelii". Ale "rebelia" już tak ma, że zawsze musi być pompatyczna i wiuchać wyświechtanym sztandarem. Przywykłszy, przebolawszy, pójdźmy dalej.
Obyśmy jednak nie przeszli w sequel sequela, albo inny prequel, czy spin-off. Bo przecież my, widzowie, papkożercy, koniecznie musimy zobaczyć, jak tego Deckarda programowali, nie?
Aż chciało by się zanucić - "I'm only human, after all" .
Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Blade Runner 2049.
Subskrybuj:
Posty (Atom)