poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Anna In In Anna Inanna


Strasznie się zaniedbałam, można powiedzieć nawet częściowo olałam  sprawę. Ale tak to już jest, słomiany zapał, albo słomiany łeb. Rehabilitacja będzie jednakowoż szybka i stosunkowo bezbolesna.
Wakacje się kończą.
To dobry czas żeby skończyć czytanie trzech książek na raz i poważnie zabrać się do roboty – przeczytać jeszcze kilka =P
Erikson wciąga jak bagno, to już ustalone, ale na półce (a w zasadzie w pamięci Kindziuka) zalega jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy. Pomijam  biografię Keitha Richardsa i Lennona, bo na to przyjdzie czas w długie zimowe wieczory.  Obecnie na tapecie Tokarczuk i Murakami.  Niby dwa różne światy, a jednak… To się chyba nazywa realizm magiczny, uprawia to Carrol, uprawiał Bułhakow  i Márquez  w „100 latach samotności”. Tylko, o ile z Panem Murakamim rzecz jest łatwiejsza, tak Pani Olga nieco wymyka się definicji.
Króciutkie opowiadanie „Anna In W Grobowcach Świata ”siedzi w głowie. Adaptacja mitu? Czy raczej próba jego odkurzenia?
Inanna, sumeryjska bogini miłości, płodności i wojny, uwspółcześniona, ale nie do końca. Tokarczuk pisze własną wersję. Ale robi to w sposób tak ciekawy i  świeży, że nie sposób przejść obok niego obojętnie. To nie tyle uwspółcześnienie mitu o Isztar/Innanie, to próba przepisania go dla współczesnego odbiorcy. Próba całkowicie udana.
Miasto, jego przeszłość i jego przyszłość jak z  twardej SF. Pnie się w górę pozostawiając zdezelowane korzenie sile niszczenia. Technologia i rozwój pozostawiają  za sobą to co za nimi nie nadążyło.
A jednocześnie poza „miastem  na górze” jest też przeszłość i wszystko co z niej wyrasta. Pordzewiałe, pokruszone, podciekłe wilgocią przedmieścia (podmieścia?) żyją i mają do opowiedzenia swoją historię. Mity też się nieco zdezelowały, ale to co na mitach wyrosło, nie może bez tej podstawy funkcjonować.
W  którymś miejscu rasowa fantastyka miesza się z onirycznym realizmem magicznym. Ociera się o filozofię, doprawioną próbą pokazania współczesnych problemów. Światy Tokarczuk są warstwowe jak ogry.
Można je odbierać na tylu poziomach na ilu by się chciało.
Pomijając warstwę filozoficzną, mitologiczną, emancypacyjną i wszystko to co chciałyby widzieć w micie o Inannie feministki,  skupiam się na samym sposobie przedstawienia świata i bohaterów.
Język Tokarczuk jest dziwny, melodyjny, a jednocześnie surowy. Wciąga, hipnotyzuje i mami. W narracji jest rytm. Opowieść płynie jak woda, słowa toczą się jak piłeczka spadająca po schodach do Podziemi.
Nie sposób o tym nie myśleć, nawet kiedy już się książkę przeczytało. Dzięki temu opowieść czyta się jednym  tchem. Podobnie jak inne Jej książki. A dobra książka zostaje z czytelnikiem na dłużej.
        Ale miało być o Murakamim... :))))
Cóż, nominacje do Nagrody Nobla nominacjami ale nawet jeśli Murakami jest faworytem, to Pani Tokarczuk też ma szansę :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Ciekawość co na Marsie.

Dziś rano dla nas, wczoraj w nocy dla Hameryki, najbardziej zaawansowana technologicznie maszynka do jeżdżenia po Marsie wylądowała w kraterze Gale!
Niestety nie widziałam tego "na żywo" - jestem sową nie skowronkiem niestety i godzina 7:31 rano to dla mnie środek nocy. Ale jak dobrze, że się udało! To mały krok dla łazika... i tak dalej.
NASA podaje, że Curiosity będzie badać powierzchnię Czerwonej Planety przez 2 lata. Spekulacje co tam znajdzie trwają zdaje się od dobrych kilku dekad.
A zaczęło się tak niewinnie, jacyś egipscy czy babilońscy astronomowie patrzyli sobie w nocne niebo
i czerwona planeta zafascynowała ich na tyle by przekazać to zainteresowanie następnym pokoleniom, innym ludom.
W XIX wieku przekonanie o tym, że Mars jest zamieszkałą planetą było dość powszechne w kręgach, które w ogóle się tematem interesowały. Nawet sam Tesla wpadł w pułapkę marsjańskiej gorączki.
No cóż, jeśli na Marsie znajdzie się jakiś ślad organiczny, to raczej nie będzie on zielony.
Marsowi i Marsjanom nie odpuścili pisarze Bradbury, Burroughs, C. S. Lewis, Dick. To inspiracja także dla tych "poważnych", "naukowych" autorów, Arthur C. Clarke poświęcił mu "Piaski Marsa", swoją pierwszą powieść, a  Lem przedstawił swoją własną wizję Wojny Światów Wellsa.
Popkultura czerpie z wyobrażeń o Marsie garściami - filmy, książki, komiksy, gry (lata '50 Ameryki to pod tym względem istna kopalnia marsjańskiego kiczu w najlepszym wydaniu!), no i kto nie pamięta Marsjanina Marvina!
Jest sobie ta planeta, prawie 228 mln kilometrów od Słońca, kanałów na niej nie ma, tajemnicza Twarz to tylko pagóry, nikt stamtąd nie odleciał i nikt nie przyleci, bo bakterie, sprytne stworzonka raczej statków kosmicznych budować nie potrafią (o ile w ogóle tam są, Curiosity pokaże), ale Mars kusi (i krzepi). Najlepszym dowodem jest to wzruszenie, kiedy ogląda się zdjęcia z obcej planety. Nawet czarno-białe, nawet kiepskiej jakości (chociaż te zrobione przez Opportunity i Pathfindera są świetne). Co znajdziemy na Marsie? Czy jest sens myśleć o kolonizacji? Terraformacji? Do tego potrzeba umysłów tęższych niż mój, mnie wystarczy, że ludzie nie boją się sięgać tam gdzie wzrok nie sięga, a ja mogę sobie na to popatrzeć i się podniecać, że coś takiego się udało.
Ciekawość - pierwszy stopień do poznania.

DLA CIEKAWOŚCI:
http://www.nasa.gov/mission_pages/msl/index.html

Concerning Hobbits


Dawno dawno temu, w dalekim kraju zwanym Anglią pewien profesor, filolog i lingwista, stworzył historię świata równoległego. Pisał ją długo i rzetelnie, uzupełniając o szczegóły, dopieszczając jego historię, geografię i mitologię. Zapełniał swój świat bohaterami, elfami, krasnoludami, małymi i dużymi ludźmi, entami, orkami. Dobrem i Złem. Zapomniał jednak o drobnym szczególe - powieść to nie kronika, a postacie żeby dawać pozory życia, muszą być z krwi i kości, nie tylko z papieru. Jednym słowem, origami Profesora było piękne i nad wyraz kunsztowne, ale martwe i suche jak fajkowe ziele.
Całe szczęście w 2001 roku naszej ery, 46 lat po pierwszej publikacji LotR, stało się coś czego Profesor, ani nawet Sauron, czy sam Pierścień nie przewidział. Na ekrany wszedł Film. Pierwszy z trzech.
Najlepszy z trzech.
A potem dane nam było zobaczyć wersję directors cut i teraz już nie ma innej. Nie może być.
W kinie widziałam "Drużynę Pierścienia" jakieś 10 w porywach do 12 razy - crazy as it seems, ale Ten Film właściwie powinno się oglądać tylko tak. Minęło 11 lat. Na bogów, brzmi to przerażająco, ale jest faktem.
I przez te 11 lat  "Drużyna Pierścienia" nie postarzała się nawet o dzień. Siedząc w kinowym fotelu wtedy
i siedząc dziś, jestem tak samo w ów fotel wgnieciona. Tak samo ściska mnie w gardle, a sceny z Morii,
 z Hobbitonu, z Orthanku są tak samo epickie (epiczne, epiforyczne i epitetów się domagające) jak wtedy. Bohaterowie? Dobrani wręcz idealnie, no kto teraz wyobrazi sobie że Legolas, że Gimli, że Gandalf mogliby wyglądać inaczej? Nie mogliby, kropka. Plenery? бозе мой! I nawet sekwencje z użyciem słynnego oprogramowania massive nie rażą, nie śmierdzą tekturą - tak się dzieje, gdy wszystko jest dopracowane w najdrobniejszym szczególe i twórca nie liczy na to, że jakoś to będzie, tylko robi "na maxa". Taka praca broni się choćby i po dekadzie.
Od lat wiadomo, że LOTR to Trylogia kultowa, że Jackson odwalił kawał świetnej roboty przy tym arcydziele. I można się czepiać, można narzekać, można psioczyć. Ale przyznać trzeba, że Peter Jackson tchnął w szeleszczące papierem postaci Wielkiego Profesora życie i chwała mu za to po wsze czasy.
A "Władek" był jest i będzie filmem świetnym, że strawestuję nieco Gandalfa witającego się z Bilbem na progu Bag End:
- Good to see you! Eleven years old — who would believe it? You haven't aged a day!

Three Films for the Human viewers under the sky,
No for the Dwarf-lords in their halls of stone,
But for Mortal Men doomed to die.
In the Land of New Zeland where the landscape lie.
But only One Movie to rule them all,
One Movie to blow your minds
and with the Tolkien bind them. 


piątek, 3 sierpnia 2012

jest taki reżyser...


Jest taki reżyser, który nie robi złych filmów.
Owszem zdarzają mu się rzeczy nieco mniej porywające, „Azyl” mnie nie urzekł, Beniamin Buton był nieco za długi.
Ale heloł! „Fight Club”? „Siedem”?,  „Social Network”? „Dziewczyna z tatuażem”? (Nawiasem mówiąc w 2013 planowana jest ekranizacja drugiego tomu i znów pewnie film będzie taki sam jak szwedzki oryginał, a w jakiś sposób lepszy, pełniejszy, dynamiczny i przerażający…).
Na 2015 została przełożona premiera „Heavy Metal”, oby to nie była tylko zbieżność tytułu i rzeczywiście mój ukochany, kultowy „Heavy Metal” z 1981 zrobi ktoś z pierdyknięciem godnym tematu. Bo powiem szczerze kreskówka w moim wieku już się, delikatnie mówiąc posunęła… Czekam z niecierpliwością, na pewno będzie świetny! Za tym gościem idę w ciemno!
Chociaż nie zrobił tych filmów wiele, wszystkie mają w sobie coś takiego, że się ich nie zapomina. Była jeszcze „Gra” z 1997 i „Zodiak” z ’07 i oczywiście „Alien3”.
No właśnie, ktoś się ostatnio w mojej przytomności zastanawiał dlaczego trzeci Alien jest taki zarąbisty, dorównuje Jedynce, albo nawet jest lepszy (bo zdjęcia, bo klimat, bo zarysowane jak nożem charaktery – odpowiedź jest bardzo prosta – reżyseria)
Każdy z filmów tego Pana ma w sobie niesamowity klimat. Jest dopracowany w najdrobniejszym szczególe, nie ma w nich nielogiczności, które zabijają przyjemność patrzenia na obraz. Obraz… właśnie, zdjęcia są niesamowite, światło (a czasem jego brak) gra rolę nie mniejszą niż aktorzy (zawsze świetnie dobrani, ich bohaterowie są soczyści jak mandarynka). Do tego trzeba mieć oko, trzeba mieć talent i wizję.
A co najważniejsze trzeba umieć przekazać to na taśmę czy tam cyfrowe nośniki. Trzeba mieć ogromny potencjał, żeby giętki język reżysera, przekazał wszystko co pomyśli głowa, żeby aktor zrozumiał, kamera pokazała, a oświetleniowiec nie spierniczył.
Do tego trzeba prawdziwego Talentu, przez duże „T”.
Talentu Davida Finchera.

środa, 1 sierpnia 2012

wołanie na puszczy

Ludzie to jednak dziwne są. Nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do głowy, jak się zachowa i dlaczego. Dorośli, wydawałoby się zrównoważeni i dojrzali osobnicy mają czasem takie spojrzenie na świat i otaczającą rzeczywistość, że strach się bać.
Leżąc sobie na kocyku, w samym środku niczego, w podwarszawskim lesie mieszanym, istota ludzka może zastanawiać się nad wieloma rzeczami.
Czytałam ostatnio jak to wolontariusze znieśli z tatrzańskich szlaków 4,5 tony śmieci. Jak te śmieci tam trafiły? Właśnie tego, mój przeżarty tic-tacami mózg nie jest w stanie pojąć. Czyży zrobili TO wielbiciele górskich wędrówek, ci którzy idą szlakiem dla widoków, kontaktu z naturą i piękna gór?
Niestety, tacy to głodni urody Tatr wędrowcy, co niosą w swoich plecaczkach z wolfskina tony słodyczy, butelki napełnione napojem, kanapeczki misternie zawinięte przez żonkę w sreberko. Waży to trochę, oczywiście, ale pozwala zachować energię i wspaniałe samopoczucie. Wiadomo człowiek głodny, to zły, najedzony człowiek jest szczęśliwy.  (celowo nie piszę Polak, choć takie zachowania drażnią najbardziej w społeczeństwach typu "Polaki") . A jak człowiek już zje to co niesie, to opakowanie sru w krzaki. I idzie dalej rozkoszować się pięknem przyrody.
A ja sobie leżę pod sosenką w miejscu gdzie człowiek nie dociera bo po co, nie ma tu przecież nic ciekawego, tylko te drzewa, trawa, kwiotki i mrówki, ale ja lubię oglądać przyrodę - zboczona jestem, lubię iść przez las i patrzeć na zielone. Anyway, tak sobie leżę i zastanawiam nad problemami czysto abstrakcyjnymi, jak choćby nad tym, czy nie jest czasem tak, że jeśli było w plecaczku z wolfganga miejsce na pełną butelkę coli, to na pustą też się znajdzie? Że jeśli dźwigałeś człowieku pod górę sześć puszek browara, to opróżnione w trakcie męczącej wędrówki aluminium nie będzie ci ciążyć tak bardzo? Ale może to ja mam coś nie tak pod czerepem i nie jest dla mnie do pojęcia jak można działać na szkodę samemu sobie. Pal licho innych, ale nie po to łażę cholera po górach, polach i ugorach, nosząc dumne miano "turysty" żeby przyglądać się śmieciom, tylko przyrodzie.
A może nie? Może wcale nie o widoki i naturę tu chodzi? Może ci wszyscy "turyści" co zadeptują szklaki  robią to jedynie z potrzeby kontaktu z grupą, określenia siebie, przez przynależność do grona "turysta", do czaso-okresu "wakacje'?  Możliwe. I wtedy należałoby chyba zamknąć dziób, wziąć na plecy worek i pozbierać pozostałości po "grupie kontrolnej".
Jeśli przeszkadza mi syf w lasach, górach i równinach to wszak mój problem i tylko ja mogę sobie z nim poradzić, prawda?
Ale z drugiej strony na targu w Będzinie sprzedają wiatrówki i naboje...