piątek, 7 czerwca 2013
Krew, ból i psalmy.
Jest taka książka, stareńka, wydana chyba w ’56 (w Polsce pierwszy raz w 1977, ale wznowiona w 2008). Napisał ją Jürgen Thorwald, który wbrew pozorom wcale nie był Skandynawem, tylko Niemcem i zebrał w niej historie swojego dziadka –H. St. Hartmanna.
Hartmann był lekarzem, urodził się na przełomie wieków w dzikiej Ameryce. Ale zamiast poświęcać się praktyce lekarskiej wolał spisywać historię medycznych odkryć. Badał drogę jaką przebywała medycyna, a zwłaszcza chirurgia, w późnych latach XVIII wieku i w wieku XIX.
Ta książka nazywa się „Stulecie chirurgów” i jest wyzwaniem dla żołądka czytelników o słabszych nerwach.
Thorwald oddał głos swojemu dziadkowi, który prócz tego, że jak pisze Autor „był świetnym gawędziarzem”, to jeszcze był kompetentnym i zaangażowanym badaczem. Jeżdżąc po świecie śledził odkrycia pionierów chirurgii, skrzętnie zbierał wszelkie nowinki i miał wyjątkową zdolność i możliwość znajdowania się w miejscach wydarzeń przełomowych dla medycyny. Czytając ma się wrażenie, że
dr Hartmann znał wszystkich liczących się ówcześnie Pionierów, z każdym umiał nawiązać kontakt i od każdego dowiadywał się akurat tego, co w danym momencie było najważniejsze, najciekawsze, najbardziej odkrywcze. Autor zarzeka się, że historie są autentyczne, mimo że czasem trudno w to uwierzyć. Sam spędził bowiem mnóstwo czasu na potwierdzaniu zapisków dra Hartmanna
Hartmann/Thorwald prowadzi czytelnika przez mroki XIX wiecznych sal operacyjnych, nie szczędząc drastycznych (przynajmniej dla współczesnego umysłu) opisów nazwijmy to „praktyk” medycznych, choć nasuwa się słowo odpowiedniejsze - tortury. Oczywiście wszystko dla dobra pacjenta. Przynajmniej mam cały czas taką nadzieję. Pacjenci też musieli mieć sporą nadzieję, a jeszcze większą siłę woli i chęć wyleczenia. Bo jak inaczej można tłumaczyć przeżywalność tych biednych, krojonych „na żywca” ludzi?
Do tego krojonych warunkach delikatnie mówiąc mało sterylnych? Co ja mówię, mało sterylnych. Komuś, kto narzeka na odrapane ściany w kolorach wymiocin, poobijane łóżka i poszarzałe linoleum polskich szpitali z całego serca polecam lekturę „Stulecia chirurgów”, a także drugiego tomu „Triumf chirurgów”. Nie żeby porównywać, broń boże, ani to zasadne, ani mądre porównanie. Tylko, żeby uświadomić sobie, że człowiek wiele zniesie, a w obecnych czasach jednak nie jest tak źle (choć oczywiście powinno być zupełnie inaczej niż „nie tak źle”, ale to już zupełnie inna historia, której całe szczęście „Stulecie chirurgów” nie porusza.)
Oczywiście to tylko takie gadanie, kiedy odkryto wreszcie antyseptykę, kiedy po długich przebojach i próbach odrzucenia tego „niepotrzebnego dziwactwa” zaczęto myć ręce, sterylizować narzędzia i używać
(o zgrozo!) b i a ł y ch fartuchów, zamiast czarnych chałatów, czy też zwykłych ubrań w gustownym smołowatym kolorze (na czymś takim przecież mniej widać krew, cóż z tego, że rękawy sztywne od zaschniętych pozostałości pacjentów. Dobry chirurg wyciera skalpel o połę surduta i zabiera się za następną ofiarę). Powoli, stopniowo, czerwony aksamit stołów chirurgicznych zastąpiono prześcieradłami, potem czystymi prześcieradłami, a na końcu nawet jałowymi podkładami! Duszne, ciemne, zagrzybione szpitale w końcu zaczęto sprzątać, a pielęgniarki nauczono, że pościel po pacjentach zmienia się i pierze. I tak dalej, a im dalej ku współczesności, tym lepiej.
Zapiski Hartmanna to rodzaj dziennika, podzielonego na rozdziały pamiętnika spotkań z wybitnymi umysłami. A czyta się tę książkę jednym tchem. To fascynująca opowieść i wcale nie trzeba być bardzo skrzywionym, żeby czerpać z tego przyjemność. No dobrze, trochę pewnie to pomaga, ale nie o to przecież chodzi, by epatować okrucieństwem, tylko żeby pokazać, jak w bólach rodziła się nowoczesna medycyna. W bólach i cierpieniach pacjentów tworzyły się podwaliny tego, co dziś jest dla nas tak zwykłe, tak oczywiste jak usunięcie migdałków, czy wyrostka robaczkowego. Dziś na przykład, operacja endoprotezy biodra trwa około 2-3 godzin, pacjent po jednym dniu zachęcany jest do aktywności, a po 7 dniach może wrócić do normalnych zajęć. Ale do tego trzeba było stu lat prób, ślepych uliczek, pomysłów mniej lub bardziej drastycznych, wędrowania po omacku (bo przecież bez promieni Roentgena, bez tomografów, rezonansów, a początkowo nawet bez wzierników), po skomplikowanych obszarach ludzkiego ciała. Naukowcy przełamywali kolejne bariery, dostawali się do coraz bardziej obwarowanych twierdz organizmu.
Pionierzy chirurgii, te umysły, wielkie, czasem nieco szalone, tworzyli podwaliny pod to, co dziś nazywamy nowoczesnym światem.
To fascynująca opowieść, choć raczej nie po sutym posiłku. Ale napawa optymizmem.
Dlaczego? Bo po przeczytaniu, człowiek zaczyna wierzyć nie tylko w siłę ludzkiego umysłu, ale przede wszystkim w siłę ludzkiego ciała. I teraz już łatwiej jest być pewnym, że nawet po ciężkich urazach, nawet w trudnych warunkach, nawet skazane wydawałoby się na niepowodzenie, ciało człowieka jest zdolne do regeneracji, do wyleczenia, do walki. I co więcej, jest zdolne tę walkę wygrać.
Jeśli pacjenci ciemnych wieków chirurgii dawali radę, tym bardziej można dać radę obecnie, w czasach medycyny światłej i rozwiniętej. I tego należy się trzymać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz