wtorek, 18 września 2012

żeby się chciało chcieć

przywiaaaało

       Lato się skończyło, ale jak się okazuje nie definitywnie :)
Jakieś 7,5 godziny drogi na północ od Pogoni jest Bałtyk. A nad Bałtykiem plaże. A na plaży piaseczek.
Piaseczek ciepły, złoty, włażący wszędzie, idealny do leżenia i łażenia. I mimo, że zwykle bronimy się rękami i nogami przez wyprawą nad „polskie morze” w sezonie urlopowym – ci co byli, wiedzą co ten termin oznacza O_o, to okazuje się, że we wrześniu jest tam całkiem sympatycznie (oczywiście najsympatyczniej jest w lutym lub marcu – kiedy jest ciemno, zimno, burzowo, sztormowo i klimatycznie – ale to już jest upodobanie dla morza ekstremalne… )
Nocleg? Jak nocleg, prawie centrum Gdyni. Orłowo, ale nie przy plaży, tylko wśród osiedli domków - pokój, łazienka, aneks z lodówką, osobne wejście – czegóż chcieć więcej. Właściciele, starsze małżeństwo, nie narzucający się, my im również nie :) Mogę polecić, jak ŻanetkaLeta bo ceny też w miarę jak na „polskie morze” spoko i morza blisko.
Ale w sumie, ja nie o tym, ja o tym, że jeśli człowiekowi się chce to można.
Co prawda jest to lekki hardcore jeśli musisz wlec ból przez Włocławek w obie strony, a potem/przedtem dopada cię Łódź i jej dziwne nakazy skrętu (olewane zresztą notorycznie, z dużym wdziękiem i konsekwencją w działaniu) ale złość na utrudnienia zdycha w porównaniu z radością z przygody.
I okazuje się, że nie jest to aż takie obciążenie dla starego organizma – ruszyć dubSKA i zrobić coś ciekawego.
Mamy długą tradycję idiotycznych wypadów, my Ludzie z Gaju, kapsuła nieczaso-przestrzenna mundzioONE sprawdza się w takich razach fantastycznie (dzięki LedDobruś!).
        Ciągle chodzę lekko zawiana - jak to niewiele trzeba; trochę nieba, trochę wody, trochę lasu, żeby człowiekowi od razu zachciało się chcieć.
Spontaniczne wypady, albo planowane, ale wydawałoby się bezsensowne weekendowe drivy na drugi koniec Polski ładują akumulatory jak nic na świecie :) a przecież wcale nie muszą być na koniec świata. Odkryliśmy ostatnio, że Przeczyce są bardzo ładnym miejscem, jeśli tylko wie się, w którą stronę jechać.
Małe radości, małe wyprawy - zimowa tarta jeżynowa w krakowskim Camelocie, kilka słów zamienionych z Przydrożnym Dziadkiem w Ponurzycy, spacerek z Gajówki na Pilsko i z powrotem, zapach Cerkwi w Czarnej –  tak sobie myślę, że o to właśnie o to chodzi.
I można się podleczyć z depresji i nabawić uśmiechu (uwaga, zaraźliwe!).
















Aaa i polecam knajpę w Gdyni –> Łysa Żyrafa. Jedzenie i obsługa w Skali Bargla dostaje 17. 

piątek, 7 września 2012

The name is Sherlock.


        Jeremy Jahns (http://www.youtube.com/user/JeremyJahns) poleca różne rzeczy, przeważnie jego gust filmowo/growo/serialowy idealnie pokrywa się z moim :D W jednym ze swoich movie reviews zachwycał się pewnym serialem - musiałam spróbować i powiem, że mi smakowało :)
Serial to nietypowy, w serii są tylko 3 odcinki, a każdy ma po 1,5 godziny długości i, przenosi Sherlocka Holmesa w XXI wiek.
Efekt jest zaskakujący.
Od zawsze byłam fanem kryminałów i genialnych detektywów, a Sherlock Holmes ze swoim oderwaniem od rzeczywistości, cynizmem, uzależnieniem i grą na skrzypcach jest ich niedościgłym ideałem. Wiadomo, opowieści sir Conan Doyle’a zawsze były nieco… nazwijmy to naciągane, ale tak jak nie kala się Tolkiena z jego drzewno-papierowym LOTRem, tak pozwala się sir Arthurowi być po prostu sir Arthurem. Można lubić takie rzeczy, można nie lubić, można się zrzymać, że głupie, że uproszczenia, że rozwiązania fabularne kuleją i ogólna lipa i nyndza, ale nie można odmówić kanonu.
Owszem, cytując Kazika przyznaję, teraz jestem starsza i poważniejsza i lektury mam troszkę mądrzejsze, ale i tak Sherlock Holmes zajmuje poczesne miejsce w moim czarnym serduszku.
Tylko, że konwencja nieco się już zużyła. Oczywiście Guy Richie z Downeyem Juniorem zrobili co mogli, a Jude Law im dzielnie pomagał, ale…
No właśnie, ale… czegoś Sherlockowi brakowało, świat zapierdziela wkoło,jak LondonEye
i kaszkiet z odwieczną fajką to już jednak nie to…
Twórcy serialu musieli mieć podobne odczucia, bo odkurzyli starego, skostniałego gentlemana i wrzucili go we współczesność.
I o dziwo, Sherlock radzi sobie w cywilizacji informacyjnej wspaniale. Tego mu chyba brakowało - technologia uzupełnia jego geniusz, nadaje kolorytu tam gdzie postać detektywa trąciła myszką.
Nowy Sherlock jest młody, wystylizowany i szczupły.
I tak jak kiedyś doradza Lestrade’owi w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek, ale teraz posługuje się smartfonem i laptopem. Rozkoszne są momenty, w których współczesność spotyka dawnego Scherlocka, z jego fascynacją orientem, słabością do szkieletów i białej broni. Przez to mieszkanie panów Holmesa i Watsona na 221B Baker Street jest tak brytyjsko zapuszczone, że nie sposób się nie zakochać w stylizacji! Są jeszcze inne smaczki; komentarze otoczenia, gdy tych dwóch dorosłych i powiedzmy, że atrakcyjnych facetów wszędzie biega razem – bezcenne.
       Nowy Sherlock jest genialny, próżny, cyniczny i marudny. Cudowny! Jego geniusz jest darem i przekleństwem – chłopak jest po prostu za inteligentny, przez co za szybko się nudzi.
Aktor grający podrasowanego Holmesa (nie jestem w stanie zapamiętać jak się nazywa, a nazywa się epicko, w sam raz żeby grać Smauga/Czarnoksiężnika) naprawdę daje radę.
Urodę ma dyskutowalną, ale coś takiego w spojrzeniu… pięknie wciela się w rolę rozkapryszonego geniusza. Zwłaszcza w drugiej serii, (tarzałam się ze śmiechu podczas scen w Pałacu Buckingham).
Benedict czerpie garściami z pierwowzoru, ale z drugiej strony przygląda mu się z lekkim uśmieszkiem i robi swoje. Dawne interpretacje nie ciążą mu w najmniejszym stopniu, nosi rolę z szykownością dobrze skrojonego garnituru i taliowanej koszuli. To zdecydowanie najlepszy Sherlock Holmes jakiego dotąd miałam przyjemność oglądać na ekranie. Świeży, nowoczesny, ale ciągle ten sam chorobliwie spostrzegawczy sukinsyn. Scenarzyści rozbudowali rolę brata Sherlocka, ich relacje iskrzą i to dodaje całości jeszcze lepszego smaku. Watson w wykonaniu Martina Freemana też jest świetny. serial jest na wskroś brytyjski (ostatecznie jaki miał być, to BBC!) uwielbiam brytyjskie seriale!
Bardzo podoba mi się sposób kręcenia. Ujęcia, szybkie cięcia, kolorystyka, stylizacja, światło. Genialny jest pomysł z przenoszeniem na ekran treści smsów i tekstów z komputera -
super sprawa, powoduje że jeszcze bardziej „wchodzisz” w film, a jednocześnie oddaje klimat totalnej cyfryzacji naszej rzeczywistości.
Są tacy, co narzekają, że to kino familijne, że ugrzecznione, że za długie.
Dobra, zgadzam się, nie są to zarzuty wyssane z palca, ale tak jak nie wszyscy będą oglądać Castle’a i jak nie wszystkim odpowiada House, tak „Sherlock” nie jest pożywką dla wszystkich kinożerców.
Mógłby być lepszy, wiadomo, ale jak to mówią, to jest właśnie Sherlock na miarę naszych czasów.

środa, 5 września 2012

odgrzewane kotlety spod szafy. Joanna lubi je także jesienią.

Wrzesień. A jak wrzesień to szkoła, a ja szkoła to zapieprz :) a jak zapieprz to nawet nie chce mi się pisać co ostatnio widziałam/czytałam/chodziłam.
To także czas porządkowania papierów. Kopałam po dysku w poszukiwaniu materiałów dydaktycznych dla moich nastoletnich potworów i natrafiłam na takie oto złotko, sreberko. Może to nie jest najlepszy pomysł, ale what the hell, spróbujmy, szkoda byłoby zapomnieć tę scenę. Faktycznie bolały nas od śmiechu wszystkie możliwe mięśnie.

dramatis personae: banda Korów, spotykająca się w pewien kwietniowy weekend zgodnie z nową świecką tradycją. Poprzebierana za bandę jeszcze większych Korów.
Wszelkie podobieństwo do osób lub zdarzeń rzeczywistych jest całkowicie zamierzone, celowe i wredne O_o lecimy z tym koksem.

~~~~~~~~

...Ostrzegam, gra jest trudna – Maryjuszek rozłożył się wygodnie na podłodze pod telewizorem.  
- Jak trudna? Zainteresował się Akfarelka
-    ?     -      reszta popatrzyła zaciekawiona,
- Trzeba wymyślać słowa. Ja mówię jakieś słowo, a każdy następny musi wziąć z niego fragment i stworzyć własne, na przykład „parasol”
- „Parafina”   -   rzuciła następna w kolejce Kobieta z Kevlaru
- „Finalnie”    -   uśmiechnęła się Mora
- Nie, nie, nie! -   pomachał rękami Maryjuszek
- Co „nie”?
- Musi być z „para”! para-cośtam…
- Bez sensu, przecież mówiłeś, że ma być fragment słowa, co za różnica który!
- No właśnie! Niech będzie, że trzy literki – zgodził się Afarelka, a ZombieElf pokiwał głową
- Nie!     -    Maryjuszek trzymał się twardo.   -    Musi być pierwsza część* i już!
- Dobra już dobra niech będzie, chore zasady.    -     skrzywiła się Mora,  
-     No, to: „Paragwaj”
- „Paranormalny” – to Akfarelka.
- „Parawan” – rzuciła cichutko Dora
- „Paranienormalni”!    -    Pat uśmiechnęła się szelmowsko spod swojego turbanu.
- „Paraolimpiada”,   -   zawtórował ZombieElf
- No widzicie    -     rozciągnięty na podłodze Maryjuszek wyszczerzył zęby,
-    „Parapet”!
- Para pa pa pa!    -  Mora wspięła się na paraintelektualne wyżyny.
- Dobre   -   ucieszył się Maryjuszek
- Co? Co?     -      upewnił się Akfarelka.
- Paparararara! Górniczo, hutnicza orkiestra dęta!   -    Pat podskoczyła radośnie  
-    Dobre!
I od razu zrobiło się jeszcze weselej, zabawa się rozkręcała, słowotwórstwo lało szerokim strumieniem, a brzuchy bolały po różnych parafekaliach i parabundzach, aż w końcu Maryjuszek uciszył towarzystwo
- Dobra to teraz: „noga”!
- „Nogawka”
- „Nogawica”
- „Nogarek”!    -   Kobieta z Kevlaru zrobiła niewinną minę,   -     No co? To jak ogarek tylko przy nodze…
- Hihi, dobra    -     Pat zastanowiła się chwilę,    -    ooo, mam, „nogabywać”!
- „Nogór”      -    rzucił ZombieElf
- „Nogarigami”!     -      krzyknęła Mora, towarzystwo parsknęło radośnie.
- Hahaha! „NOGARIGAMI”!
- No co? To orgiami robione nogami!
- Nie mogę! Dobra to co teraz? Może „lody”?
- „Lody nad kukułczym gniazdem”?     -   Mora nie mogła sobie darować i znowu ekipa zarżała radośnie, niestety ZombieElf był lepszy;
- „Lodajka”
- Ile bierze „lodajka”?   -     zainteresowała się Pat.
- Czego?
- Nie czego, tylko kogo?
- Od kogo…
- Dobra, dość deklinacji     -     Maryjuszek, jak każdy dobry wodzirej, uciszył burzę pomysłów, teraz: „krata”
- Och, „kratakreatywny”      -     Mora już się rozpędziła i niestety nic nie mogło jej powstrzymać,
- „Kratarakta”!
- Kratyni! Dobra zakończmy to, ja już nie mogę!   -    Kobieta z Kevlaru z całej siły ściskała się za szyję,    -     Boooli mnie! Sama nie wiem co mnie boli, ale nie wiedziałam, że mam tam jakieś mięśnie co mogą boleć od śmiechu!
Pat, podobnie ściskając zdrętwiałe od śmiechu policzki, kiwała głową.
- Dobra,     -     Maryjuszek wstał z podłogi,     -      to może, teraz w  „Zjebaka”?
- Dobra!
Kobieta z Kevlaru rozdała karteczki i towarzystwo umilkło zatopione w konceptach.
Wymyślenie znanej postaci nie jest takie proste, zwłaszcza jeśli nie wiadomo jak napisać nazwisko, czy imię.
Ale już po kilku minutach wszyscy siedzieli z kartami przyczepionymi do czoła i komicznie mrużąc oczy, wczytywali się, co też współtowarzysze niedoli mają na nich napisane.
Pierwsza runda nie przyniosła wiele, ale już po kilku kolejnych każdy zebrał sporą ilość informacji o swojej postaci.
Najgorzej miała Kobieta z Kevlaru bo mając na czole „czarną mambę” miała nikłe szanse na zgadniecie, zwłaszcza, że nigdy nie widziała „Kill Billa”. Równie długo męczył się Akfarelka, bo „Jurij Gagarin” nie był najbardziej znanym mu Rosjaninem i ku ogólnej konsternacji bardziej kojarzył Wasilija Zajcewa.
ZombieElf i Mora podpowiadali sobie dzielnie, choć może niezamierzenie. W efekcie czego Mora zgadła pierwsza swoją „Paris Hilton”, a w następnej rundzie ZombieElf, uśmiechając się łagodnie oświadczył, że zapewne jest z Kalkuty.
          Radości nie było końca, czas płynął żwawo i około północy, zgodnie z ogólnie przyjęta imprezową tradycją Kobieta z Kevlaru podała na stół kolejne hałdy jedzenia. Towarzystwo przerwało więc na chwilę dzikie rozmowy i jeszcze dziksze zabawy poświęcając się wyniszczaniu fikuśnych imprezowych potraw.
Nie na długo jednak, bo po odpaleniu laptopa okazało się, że Akfarelka nie widział cieszących ogół filmików w stylu „Osiemnastka” czy „Ale urwał”, więc siłą rzeczy spotkanie przerodziło się w klasyczne YouTubeParty.
Następnie Maryjuszek zaprezentował  swoje ostatnie odkrycie; "szaleństwa allegro", czyli opisy sprzedawanych przez pewnego dyslektycznego nieszczęśnika starych komputerów.
I znów bolały nas brzuchy i umysły.
Po kolejnej godzinie, wyczerpawszy zasób niewidzianych filmowych nowości, włącznie z fragmentami „South parku” i przeróbek „Forfitera” ktoś stwierdził z zadowoleniem, że podobna świecka tradycja obchodzenia 10 kwietnia, jest jak najbardziej na miejscu.
Po czym zaczęły się rozmowy i pomysły baaardzo niepoprawne politycznie.
Co więcej, dzięki przenikliwości ZombieElfa i niefrasobliwości Akfarelki udało się rozwikłać tajemnicę Katastrofy Smoleńskiej!
Ale o tym kiedy indziej…
 
~~~~~~~~~


* W skład wyrazu pochodnego wchodzi wyraz cały podstawowy, jest to temat wyrazu zwany podstawą słowotwórczą oraz druga część – formant (dom – domek, stal – stalowy).


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Anna In In Anna Inanna


Strasznie się zaniedbałam, można powiedzieć nawet częściowo olałam  sprawę. Ale tak to już jest, słomiany zapał, albo słomiany łeb. Rehabilitacja będzie jednakowoż szybka i stosunkowo bezbolesna.
Wakacje się kończą.
To dobry czas żeby skończyć czytanie trzech książek na raz i poważnie zabrać się do roboty – przeczytać jeszcze kilka =P
Erikson wciąga jak bagno, to już ustalone, ale na półce (a w zasadzie w pamięci Kindziuka) zalega jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy. Pomijam  biografię Keitha Richardsa i Lennona, bo na to przyjdzie czas w długie zimowe wieczory.  Obecnie na tapecie Tokarczuk i Murakami.  Niby dwa różne światy, a jednak… To się chyba nazywa realizm magiczny, uprawia to Carrol, uprawiał Bułhakow  i Márquez  w „100 latach samotności”. Tylko, o ile z Panem Murakamim rzecz jest łatwiejsza, tak Pani Olga nieco wymyka się definicji.
Króciutkie opowiadanie „Anna In W Grobowcach Świata ”siedzi w głowie. Adaptacja mitu? Czy raczej próba jego odkurzenia?
Inanna, sumeryjska bogini miłości, płodności i wojny, uwspółcześniona, ale nie do końca. Tokarczuk pisze własną wersję. Ale robi to w sposób tak ciekawy i  świeży, że nie sposób przejść obok niego obojętnie. To nie tyle uwspółcześnienie mitu o Isztar/Innanie, to próba przepisania go dla współczesnego odbiorcy. Próba całkowicie udana.
Miasto, jego przeszłość i jego przyszłość jak z  twardej SF. Pnie się w górę pozostawiając zdezelowane korzenie sile niszczenia. Technologia i rozwój pozostawiają  za sobą to co za nimi nie nadążyło.
A jednocześnie poza „miastem  na górze” jest też przeszłość i wszystko co z niej wyrasta. Pordzewiałe, pokruszone, podciekłe wilgocią przedmieścia (podmieścia?) żyją i mają do opowiedzenia swoją historię. Mity też się nieco zdezelowały, ale to co na mitach wyrosło, nie może bez tej podstawy funkcjonować.
W  którymś miejscu rasowa fantastyka miesza się z onirycznym realizmem magicznym. Ociera się o filozofię, doprawioną próbą pokazania współczesnych problemów. Światy Tokarczuk są warstwowe jak ogry.
Można je odbierać na tylu poziomach na ilu by się chciało.
Pomijając warstwę filozoficzną, mitologiczną, emancypacyjną i wszystko to co chciałyby widzieć w micie o Inannie feministki,  skupiam się na samym sposobie przedstawienia świata i bohaterów.
Język Tokarczuk jest dziwny, melodyjny, a jednocześnie surowy. Wciąga, hipnotyzuje i mami. W narracji jest rytm. Opowieść płynie jak woda, słowa toczą się jak piłeczka spadająca po schodach do Podziemi.
Nie sposób o tym nie myśleć, nawet kiedy już się książkę przeczytało. Dzięki temu opowieść czyta się jednym  tchem. Podobnie jak inne Jej książki. A dobra książka zostaje z czytelnikiem na dłużej.
        Ale miało być o Murakamim... :))))
Cóż, nominacje do Nagrody Nobla nominacjami ale nawet jeśli Murakami jest faworytem, to Pani Tokarczuk też ma szansę :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Ciekawość co na Marsie.

Dziś rano dla nas, wczoraj w nocy dla Hameryki, najbardziej zaawansowana technologicznie maszynka do jeżdżenia po Marsie wylądowała w kraterze Gale!
Niestety nie widziałam tego "na żywo" - jestem sową nie skowronkiem niestety i godzina 7:31 rano to dla mnie środek nocy. Ale jak dobrze, że się udało! To mały krok dla łazika... i tak dalej.
NASA podaje, że Curiosity będzie badać powierzchnię Czerwonej Planety przez 2 lata. Spekulacje co tam znajdzie trwają zdaje się od dobrych kilku dekad.
A zaczęło się tak niewinnie, jacyś egipscy czy babilońscy astronomowie patrzyli sobie w nocne niebo
i czerwona planeta zafascynowała ich na tyle by przekazać to zainteresowanie następnym pokoleniom, innym ludom.
W XIX wieku przekonanie o tym, że Mars jest zamieszkałą planetą było dość powszechne w kręgach, które w ogóle się tematem interesowały. Nawet sam Tesla wpadł w pułapkę marsjańskiej gorączki.
No cóż, jeśli na Marsie znajdzie się jakiś ślad organiczny, to raczej nie będzie on zielony.
Marsowi i Marsjanom nie odpuścili pisarze Bradbury, Burroughs, C. S. Lewis, Dick. To inspiracja także dla tych "poważnych", "naukowych" autorów, Arthur C. Clarke poświęcił mu "Piaski Marsa", swoją pierwszą powieść, a  Lem przedstawił swoją własną wizję Wojny Światów Wellsa.
Popkultura czerpie z wyobrażeń o Marsie garściami - filmy, książki, komiksy, gry (lata '50 Ameryki to pod tym względem istna kopalnia marsjańskiego kiczu w najlepszym wydaniu!), no i kto nie pamięta Marsjanina Marvina!
Jest sobie ta planeta, prawie 228 mln kilometrów od Słońca, kanałów na niej nie ma, tajemnicza Twarz to tylko pagóry, nikt stamtąd nie odleciał i nikt nie przyleci, bo bakterie, sprytne stworzonka raczej statków kosmicznych budować nie potrafią (o ile w ogóle tam są, Curiosity pokaże), ale Mars kusi (i krzepi). Najlepszym dowodem jest to wzruszenie, kiedy ogląda się zdjęcia z obcej planety. Nawet czarno-białe, nawet kiepskiej jakości (chociaż te zrobione przez Opportunity i Pathfindera są świetne). Co znajdziemy na Marsie? Czy jest sens myśleć o kolonizacji? Terraformacji? Do tego potrzeba umysłów tęższych niż mój, mnie wystarczy, że ludzie nie boją się sięgać tam gdzie wzrok nie sięga, a ja mogę sobie na to popatrzeć i się podniecać, że coś takiego się udało.
Ciekawość - pierwszy stopień do poznania.

DLA CIEKAWOŚCI:
http://www.nasa.gov/mission_pages/msl/index.html

Concerning Hobbits


Dawno dawno temu, w dalekim kraju zwanym Anglią pewien profesor, filolog i lingwista, stworzył historię świata równoległego. Pisał ją długo i rzetelnie, uzupełniając o szczegóły, dopieszczając jego historię, geografię i mitologię. Zapełniał swój świat bohaterami, elfami, krasnoludami, małymi i dużymi ludźmi, entami, orkami. Dobrem i Złem. Zapomniał jednak o drobnym szczególe - powieść to nie kronika, a postacie żeby dawać pozory życia, muszą być z krwi i kości, nie tylko z papieru. Jednym słowem, origami Profesora było piękne i nad wyraz kunsztowne, ale martwe i suche jak fajkowe ziele.
Całe szczęście w 2001 roku naszej ery, 46 lat po pierwszej publikacji LotR, stało się coś czego Profesor, ani nawet Sauron, czy sam Pierścień nie przewidział. Na ekrany wszedł Film. Pierwszy z trzech.
Najlepszy z trzech.
A potem dane nam było zobaczyć wersję directors cut i teraz już nie ma innej. Nie może być.
W kinie widziałam "Drużynę Pierścienia" jakieś 10 w porywach do 12 razy - crazy as it seems, ale Ten Film właściwie powinno się oglądać tylko tak. Minęło 11 lat. Na bogów, brzmi to przerażająco, ale jest faktem.
I przez te 11 lat  "Drużyna Pierścienia" nie postarzała się nawet o dzień. Siedząc w kinowym fotelu wtedy
i siedząc dziś, jestem tak samo w ów fotel wgnieciona. Tak samo ściska mnie w gardle, a sceny z Morii,
 z Hobbitonu, z Orthanku są tak samo epickie (epiczne, epiforyczne i epitetów się domagające) jak wtedy. Bohaterowie? Dobrani wręcz idealnie, no kto teraz wyobrazi sobie że Legolas, że Gimli, że Gandalf mogliby wyglądać inaczej? Nie mogliby, kropka. Plenery? бозе мой! I nawet sekwencje z użyciem słynnego oprogramowania massive nie rażą, nie śmierdzą tekturą - tak się dzieje, gdy wszystko jest dopracowane w najdrobniejszym szczególe i twórca nie liczy na to, że jakoś to będzie, tylko robi "na maxa". Taka praca broni się choćby i po dekadzie.
Od lat wiadomo, że LOTR to Trylogia kultowa, że Jackson odwalił kawał świetnej roboty przy tym arcydziele. I można się czepiać, można narzekać, można psioczyć. Ale przyznać trzeba, że Peter Jackson tchnął w szeleszczące papierem postaci Wielkiego Profesora życie i chwała mu za to po wsze czasy.
A "Władek" był jest i będzie filmem świetnym, że strawestuję nieco Gandalfa witającego się z Bilbem na progu Bag End:
- Good to see you! Eleven years old — who would believe it? You haven't aged a day!

Three Films for the Human viewers under the sky,
No for the Dwarf-lords in their halls of stone,
But for Mortal Men doomed to die.
In the Land of New Zeland where the landscape lie.
But only One Movie to rule them all,
One Movie to blow your minds
and with the Tolkien bind them. 


piątek, 3 sierpnia 2012

jest taki reżyser...


Jest taki reżyser, który nie robi złych filmów.
Owszem zdarzają mu się rzeczy nieco mniej porywające, „Azyl” mnie nie urzekł, Beniamin Buton był nieco za długi.
Ale heloł! „Fight Club”? „Siedem”?,  „Social Network”? „Dziewczyna z tatuażem”? (Nawiasem mówiąc w 2013 planowana jest ekranizacja drugiego tomu i znów pewnie film będzie taki sam jak szwedzki oryginał, a w jakiś sposób lepszy, pełniejszy, dynamiczny i przerażający…).
Na 2015 została przełożona premiera „Heavy Metal”, oby to nie była tylko zbieżność tytułu i rzeczywiście mój ukochany, kultowy „Heavy Metal” z 1981 zrobi ktoś z pierdyknięciem godnym tematu. Bo powiem szczerze kreskówka w moim wieku już się, delikatnie mówiąc posunęła… Czekam z niecierpliwością, na pewno będzie świetny! Za tym gościem idę w ciemno!
Chociaż nie zrobił tych filmów wiele, wszystkie mają w sobie coś takiego, że się ich nie zapomina. Była jeszcze „Gra” z 1997 i „Zodiak” z ’07 i oczywiście „Alien3”.
No właśnie, ktoś się ostatnio w mojej przytomności zastanawiał dlaczego trzeci Alien jest taki zarąbisty, dorównuje Jedynce, albo nawet jest lepszy (bo zdjęcia, bo klimat, bo zarysowane jak nożem charaktery – odpowiedź jest bardzo prosta – reżyseria)
Każdy z filmów tego Pana ma w sobie niesamowity klimat. Jest dopracowany w najdrobniejszym szczególe, nie ma w nich nielogiczności, które zabijają przyjemność patrzenia na obraz. Obraz… właśnie, zdjęcia są niesamowite, światło (a czasem jego brak) gra rolę nie mniejszą niż aktorzy (zawsze świetnie dobrani, ich bohaterowie są soczyści jak mandarynka). Do tego trzeba mieć oko, trzeba mieć talent i wizję.
A co najważniejsze trzeba umieć przekazać to na taśmę czy tam cyfrowe nośniki. Trzeba mieć ogromny potencjał, żeby giętki język reżysera, przekazał wszystko co pomyśli głowa, żeby aktor zrozumiał, kamera pokazała, a oświetleniowiec nie spierniczył.
Do tego trzeba prawdziwego Talentu, przez duże „T”.
Talentu Davida Finchera.

środa, 1 sierpnia 2012

wołanie na puszczy

Ludzie to jednak dziwne są. Nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do głowy, jak się zachowa i dlaczego. Dorośli, wydawałoby się zrównoważeni i dojrzali osobnicy mają czasem takie spojrzenie na świat i otaczającą rzeczywistość, że strach się bać.
Leżąc sobie na kocyku, w samym środku niczego, w podwarszawskim lesie mieszanym, istota ludzka może zastanawiać się nad wieloma rzeczami.
Czytałam ostatnio jak to wolontariusze znieśli z tatrzańskich szlaków 4,5 tony śmieci. Jak te śmieci tam trafiły? Właśnie tego, mój przeżarty tic-tacami mózg nie jest w stanie pojąć. Czyży zrobili TO wielbiciele górskich wędrówek, ci którzy idą szlakiem dla widoków, kontaktu z naturą i piękna gór?
Niestety, tacy to głodni urody Tatr wędrowcy, co niosą w swoich plecaczkach z wolfskina tony słodyczy, butelki napełnione napojem, kanapeczki misternie zawinięte przez żonkę w sreberko. Waży to trochę, oczywiście, ale pozwala zachować energię i wspaniałe samopoczucie. Wiadomo człowiek głodny, to zły, najedzony człowiek jest szczęśliwy.  (celowo nie piszę Polak, choć takie zachowania drażnią najbardziej w społeczeństwach typu "Polaki") . A jak człowiek już zje to co niesie, to opakowanie sru w krzaki. I idzie dalej rozkoszować się pięknem przyrody.
A ja sobie leżę pod sosenką w miejscu gdzie człowiek nie dociera bo po co, nie ma tu przecież nic ciekawego, tylko te drzewa, trawa, kwiotki i mrówki, ale ja lubię oglądać przyrodę - zboczona jestem, lubię iść przez las i patrzeć na zielone. Anyway, tak sobie leżę i zastanawiam nad problemami czysto abstrakcyjnymi, jak choćby nad tym, czy nie jest czasem tak, że jeśli było w plecaczku z wolfganga miejsce na pełną butelkę coli, to na pustą też się znajdzie? Że jeśli dźwigałeś człowieku pod górę sześć puszek browara, to opróżnione w trakcie męczącej wędrówki aluminium nie będzie ci ciążyć tak bardzo? Ale może to ja mam coś nie tak pod czerepem i nie jest dla mnie do pojęcia jak można działać na szkodę samemu sobie. Pal licho innych, ale nie po to łażę cholera po górach, polach i ugorach, nosząc dumne miano "turysty" żeby przyglądać się śmieciom, tylko przyrodzie.
A może nie? Może wcale nie o widoki i naturę tu chodzi? Może ci wszyscy "turyści" co zadeptują szklaki  robią to jedynie z potrzeby kontaktu z grupą, określenia siebie, przez przynależność do grona "turysta", do czaso-okresu "wakacje'?  Możliwe. I wtedy należałoby chyba zamknąć dziób, wziąć na plecy worek i pozbierać pozostałości po "grupie kontrolnej".
Jeśli przeszkadza mi syf w lasach, górach i równinach to wszak mój problem i tylko ja mogę sobie z nim poradzić, prawda?
Ale z drugiej strony na targu w Będzinie sprzedają wiatrówki i naboje...




wtorek, 31 lipca 2012

najbardziej kevlarowy kręgosłup ze wszystkich


I skończyła się pewna trylogia. Skończyła się brutalnie, mrocznie i z przytupem. Pan Nolan zdecydowanie umie robić filmy. Może troszkę się gubi w tej całej logice, fizyce i medycynie, ale co tam! Mamy Batmana i nie zawahamy się go użyć! 
A do tego mamy Catwoman. LOL, ta dziewczyna robi ten film. Każda scena z nią... mrrrrrau! Jestem zakochana po uszy (OK, żeńska połowa mojego mózgu właśnie się popukała w półkulę). 
W każdym razie mimo, że ta część nie jest tak dobra jak druga, trzyma poziom pierwszej. I nawet mimo lekkiego przegadania, niewielkiego niedosytu, delikatnego swądu głupoty, maleńkiego ukłucia znudzenia Mroczny Rycerz się podnosi i daje radę. Jest nawet, prócz całej masy wybuchów, lekki suspens, oczywiście dla mnie, bo ja nie znam komiksowej historii i w życiu nie słyszałam o Tali AsRaGhucośtamcośtam. 
I choć trzeba troszkę więcej, żebym się wysunęła z kocyka, bo oczekiwania miałam niesamowite, to i tak te ponad 2h były fajną rozrywką. No i zdecydowanie ta Trylogia jest najlepszą trylogią ostatnich lat, fajnie powiedział Jeremy Jahns w swojej recenzji - ileż znamy zarąbistych trylogii? LOTR? Indiana Jones(tak, to TRZY filmy i TYLKO trzy :)? Star Wars (podobnie jak Indiana, tylko bardziej...) No właśnie, nie da się ukryć, pan Nolan stworzył coś czego prędko nie będzie się dało pobić.
Muszę nadrobić zaległości - komiksy o Batmanie czekają :) 

chleba i igrzysk

Spóźnione ale szczere. Choć może nie do końca spóźnione bo oglądałam wreszcie otwarcie Olimpiady z dźwiękiem i ziarnem mniejszym niż głowa Beckhama. W piątek niestety tego przywileju nie miałam, oto koszty siedzenia w lesie bez netu i z dwoma programami telewizji polskiej z których jeden śnieżył jak cholera a na drugim Otwarcia nie puszczali :)
ale i tak mi się podobało.
Może faktycznie 3h nacierania się "brytyjskością" to dla niektórych za dużo. Dla mnie nie, od początkowej animacji, przez genialne przedstawienie rozwoju, który niszczy, ale tworzy jednocześnie (forging the Olympic Rings LOL!!!!!)
za cze pis te! Przejechali się Angole po swojej historii miniaczem i dobrze! Doprawili literaturą (fajnie, że dziecięcą - klimacik), dźwiękiem poprawili z prawej, światłem z lewej.
I wyszło niesamowite, wzruszające, cieszące sentymentalną duszę widowisko. Widowisko w pełni oddające to, co chcielibyśmy by symbolizowały olimpijskie koła - równość, przyjaźń, zaangażowanie, tolerancję, poszanowanie dla inności, radość... Wszystkie te pozytywne cechy ludzkiej natury, o których zapominamy na co dzień udało się Boylowi zamknąć w ceremonii, która przecież z założenia jest świętem radości. Boyle wystawił spektakl na cześć pluralizmu, mnie to urzekło, a zapalenie znicza wbiło w fotel.
Jasne, haters gonna hate, w tym cała zabawa. Wiadomo, że można dać Bonda, albo Bonda na spadochronie, albo Bonda i Królową ze spadochronem na dokładkę, ale nie da się ukryć, że to Widowisko, jakkolwiek byśmy go nie odbierali było wszystkim czego można od podobnych widowisk oczekiwać.
Wybuchy też były :)
I tylko szkoda, że się Monty Python nie załapał, ale nie można mieć wszystkiego.

czwartek, 26 lipca 2012

taki tam, nastrój na Nosowską


Tak mnie sieka ostatnio. Siedzę i słucham w kółko Nosowskiej.
„UnisexBlues”, staroć, ale za to z każdego kawałka można by wybrać frazę wpasowującą się w dzisiejszy szary i paskudny krajobraz życia na Pogoni. Pamiętam, że kiedyś już się tak bawiłam, na przykład dopasowując tytuły z "Yield" Pearl Jamu do napisu na koszulce.
I’m getting older? To też. Ale może; bardziej every single day makes me feel sad.
Aż chciałoby się wrzasnąć; Ba, ba, ba, babie lata daj! No i przecież chcieć ciut więcej, żaden wstyd, lepiej, piękniej, żaden grzech. A może będzie w końcu trzeba, szczędząc słów bytowi z kanapy,
iść w świat? Może jak zdobędę się na odwagę, to załapię się na stałe łącze z Kosmosem? I na poboczu Drogi Mlecznej najbardziej nieważka z nieważkich, będę chwytać okazje?
To trochę bzdury, wiadomo, bo i tak; z festiwalu, parady moich min - wynika ledwie obrys, tło.
Tak to już jest, jak ktoś; niza sobie na sznurek powody do łez co nie naniza znaczy się, że może być, da się z tym żyć, kiedy. W kubkach na smak smaku brak... a ja sobie tak stoję w bolesnym szpagacie...
i tak dalej :)

Takie to czasem z nudów człowiek skleca kalambury. Zabieram się do robienia zamówionych przez kilku przyjaciół futerałów na kindzia, zawsze to bardziej konstruktywne zajęcie.







- ad ACTA - teksty piosenek z płyty Unisex Blues Katarzyny Nosowskiej zostały wykorzystane bez żadnych zamiarów komercyjnych.




środa, 25 lipca 2012

Erikson vs. Martin, albo odwrotnie


Dla odmiany może o książce. W zasadzie powinnam od tego zacząć, jestem wszak bardziej zwierzem książkowym niż filmowym, a tu pierwsze dwa opisy to filmy! Pora wrócić w stare tory :)

Czytam ostatnio na raz trochę rzeczy (3 książki czytane w jednym czasie = czas zaoszczędzony na kolejne 2 książki, czy jakoś tak =P ), ale że właśnie kończę "Ogrody Księżyca" - pierwszy tom 10cio tomowej (LOL) sagi "Malazańska Księga Poległych" więc to wrzucam na ruszt. 
Autor - Steven Erikson, działka - wiadomo, fantasy. Zaoszczędzam widoku okładki polskiego wydania, bo po czymś takim odechciewa się nawet pomidorowej z ryżem ;/ Zresztą "zachodnie" nie lepsze.
Jak to, cholera jest, że fantastyka, a głównie fantasy, bo SF jeszcze jakoś ratują te wszystkie statki kosmiczne i widoki obcych planet, ma tak potwornie kiczowate okładki?! Grafiki godne niedzielnego wydania "Faktu"? Ale nie o estetyce obwolut miałam tu się wywnętrzać... Ale jak kiedyś wydam coś swojego, to się będę upierać przy jakimś fraktalu =P
Malazańska Księga, tak - mówi się, że kto jest fanem George'a RR Martina jest wrogiem Stevena Eriksona
i odwrotnie.
Hmmm, wrogiem? Nie koniecznie, ale... Po machnięciu pierwszego tomu Księgi i dwukrotnym przedzieraniu się przez całą "Pieśń Lodu i Ognia" mogę stwierdzić jedno, albo Erikson ma lepszych tłumaczy (nie wiem jeszcze w oryginale nie próbowałam "Malazańskiej" ), albo po prostu low fantasy do mnie mniej przemawia.
Wiem, to może trochę głupie porównywać coś co się czytało w powiedzmy, że "całości" z tylko pierwszym tomem czegoś innego. Ale już widzę że "Malazańska" wciąga jak bagno, natomiast "Pieśń" czyta się dobrze (pomijając językowe koszmarki w stylu "tę sutkę") ale moim zdaniem flow czytania już nie ten no i nie jestem w stanie tego zapamiętać. A" Malazańska" siedzi mi w głowie ze szczegółami. 
Przy Eriksonie nie miałam też ochoty przelatywać bez skupienia fragmentów tekstu, u Martina mi się zdarzało. 
Fani porównują i się kłócą, ale co tu porównywać? Objętość? Objętościowo kolubryny podobne (i nie wiem czy Martin do 10 tomów nie dobije, choć zapowiadanych jest 7) i na tym mniej więcej pole do porównań się kończy.
Martin pisze kronikę świata. To pseudo-średniowieczna historiografia, że dokonam takiego karkołomnego stwierdzenia. W jego wykonaniu bohaterowie nierealni, przynajmniej w większości mogliby istnieć w naszym świecie. Low fantasy, a jakże, z definicji bliżej stąd do rzeczywistości.
A Erikson? Pokażcie mi w realnym świecie wielkiego maga, albo jakieś ingerujące w los szarego człowieka bóstwo. No właśnie. Tam świat jest z zasady magiczny. Owszem, tak jak Westeros jest też z zasady brutalny, mroczny i brudny. Ale magia odgrywa w nim rolę zasadniczą, przynajmniej na razie. a sposób jej przedstawienia i pomysł na nią jest świetny! Podobne? Eeee tam. 
Erikson wrzuca czytelnika w historię bez przygotowania, bez wstępów i przedstawiania bohaterów, jakby założył, że skoro opowieść rozłożona jest na raty zdążymy ze wszystkim. Fajnie.
Pod względem założeń świata przedstawionego, prowadzenia bohaterów (ale nie ich ilości), opisu krain, w którym bohaterom przyszło zmagać się z losem - oba cykle są świetne, dopracowane i "żywe" - chociaż i tak wydaje mi się, że jednak u Eriksona nieco "żywsze", ale może po prostu bliżej mi do Podpalaczy Mostów, niż tych wszystkich lordów z ich problemami sukcesji. 
Na przykład w "Pieśni" jest tylko dwóch bohaterów, których naprawdę lubię i czytanie o nich sprawia mi prawdziwą, niczym nie zmąconą przyjemność (tak, oczywiście Tyrion Lannister (na prezydenta!) i Jaime)
w "Malazańskiej", mimo że to dopiero pierwszy tom, naliczyłam ich już przynajmniej 5 (inna sprawa, że i tu i tu bohaterowie padają jak muchy, ale też wstają równie często, choć już nie powinni)
       Jeśli jednak miałabym przydzielać tu jakieś punkty (bo tytuł na to wskazuje jednoznacznie) chyba jednak optuję za Kanadyjczykiem, choć i tak pewnie więcej będzie takich co zaśpiewają
Deszcze Castamere, albo jeszcze lepiej, Blame Canada =P

poniedziałek, 23 lipca 2012

tytuł poszedł do zmiany, bo się posiadacze nazwiska zbuntowali, że niby z tyłka jest i wskazuje że będę wypisywać zbereźności o moim życiu itd =P Nie będę. przynajmniej w większości nie - wszystkich których wprowadziłam w błąd fiksując się na tytule książki z dzieciństwa serdecznie przepraszam.

Nietykalni czyli zaś będzie o filmie :)


Intouchable

Właśnie zebrałam się do obejrzenia „Nietykalnych” . Wreszcie się zdecydowałam i nie żałuję. 
Dystrybutor zachęca na plakacie, że to „komedia która zachwyciła 25mln widzów”, nie dziwię się. 
Potrzebujemy takich bajek, pięknych, wzruszających obrazków, które podbudują naszą (moją) zachwianą ostatnimi czasy wiarę w ludzi, w szeroko pojęte dobro, w normalność wreszcie.
Życie tak kolorowe nie jest, ale dobrze że Nakache i Toledano umieli opowiedzieć taką historię.
Bo jest w niej i miejsce i na szczere wzruszenie i na chwilę zamyślenia. Zamyślenia nad życiem w ogólności, bo chociaż szkielet opowieści jest prosty jak trzonek od miotły, o to przecież chodzi.
Bo tylko dzięki prostocie możemy wyrażać jasno to co ważne.
Bez udawania.
Reżyserzy prowadzą nas w świat uczuć i mimo, że to emocje zza szyby, też mamy ochotę śmiać się razem z bohaterami. To ważne. Najważniejsze. Mogli nam zaserwować dramat, mogli pokazać cierpienie i niemoc (To dlatego „motyl i skafander” jest bardziej... dogłębny, dlatego nie obejrzę już drugi raz „Przełamując Fale”).
Intouchables są leciutcy jak śmiech.
Philippe tłumaczy w pewnym momencie, że nie potrzebuje litości tylko normalności. Amen.
Radość jaką niesie Driss nie jest udawana, jego życie, mimo że niewyobrażalnie trudne nie zabiło w nim pogody ducha, szczerej niemalże do bólu. Tragedia kaleki jest odbiciem nieszczęść Drissa. Tu się spotykają i tu uzupełniają, ale tu też różnią się od siebie. Niepoprawnie politycznie napiszę, że jak czerń i biel.
Scenarzyści uprościli historię, dostosowali ja do nas – masowego odbiorcy. I chwała im za to.
Bo masowy odbiorca w potoku wszechogarniającej papki, bylejakości i napastliwości potrzebuje się czasem po prostu roześmiać.
A jeśli przy okazji zastanowi się nieco nad życiem. To już prawdziwe COŚ.

niedziela, 22 lipca 2012

Nie mogę, siedzi we mnie i po prostu muszę :) let's go*

Prometeusz. Ponoć ulepił człowieka z gliny zmieszanej ze łzami. Pytanie tylko, czym jest ta glina i ile łez trzeba wylać?
Jeśli ktoś ładnie przedstawi kupę, to dalej będzie kupa. Czyż, nie?
Nie ważne, że ma rozmach, piękny kolor i super rozmazuje się na dużych powierzchniach.
Jak bardzo zapierające dech w piersiach może być wymiotowanie na innych przetrawioną przez lata takich samych produkcji, pulpą? 
Obrzucanie zakalcem i zlepkiem wszystkiego co już kiedyś nam zaserwowano? Czy widownia powinna się na to godzić?
N a p r a w d ę  nie wystarczy czegoś ładnie opakować w błyszczące najnowszymi technologiami sreberko.
Ale tak to właśnie jest... ludzie i tak to kupią. I będą się tym „nacierać”, poszukując sensu i wewnętrznego usprawiedliwienia, że jednak nie dali się nabrać, wykorzystać i obrazić. Że jednak ta kupa, którą ktoś w nich rzucał, ma w sobie to „coś”. Zastanówmy się, czy rzeczywiście?
Przed 2 godziny i 4 minuty jesteśmy okładani owiniętym w efektowny papierek najnowszych technologii, pięknym i estetycznym, tępym drągiem. 
Ten drąg, niczym obca forma życia, wnika nam do ust, do mózgów, do serc. I bezlitośnie odziera nas z godności. Dajemy się oszukać i wykorzystać i co najgorsze, odbywa się to w pełni świadomie.
To nawet nie jest okrutne, to jest perfidne, bezduszne i nieludzkie. Bo nie wierzę, że reżyser oglądając produkt końcowy (celowo piszę „produkt”, nie dzieło, nie wynik, nie efekt) stwierdził „dobre”, „wyszło mi”. Nie, mam szczerą nadzieję i jednoczesną obawę, że pomyślał raczej: „No dobra, jest to chłam, ale  zrobiłem go z takim rozmachem, że nie ma to znaczenia. Durnie i tak to łykną”.
Otóż panie Scott, nie łykamy.
        Przez 2 godziny i 4 minuty byłam notorycznie obrażana, opluwana i mentalnie gwałcona stekiem wylewających się z ekranu bzdur. I to od pierwszych pięciu minut, od pierwszego założenia, tego pożal się Boże, scenariusza (taka myśl mi się pojawiła – czyżby pan Scott postanowił zrobić ten eksperyment z małpami i maszynami do pisania?)
Myślę, że pora powiedzieć „dość”. Dopóki publiczność będzie „łykać” takie rzeczy, dopóty twórcy będą nas nimi paśli. Nie chcę być więcej Jasiem w klatce u Baby Jagi Show Businesu. Zdecydowanie buntuję się przeciwko takiemu traktowaniu. Odmawiam.
Na znak protestu po powrocie do domu obejrzałam film z roku 1979. Ma prosty tytuł - „Alien”. Ma też prosty scenariusz i scenografię siermiężną jak NRDowski MOSiR. Ale wiecie co? Ma  k l i m a t, ma T R E Ś Ć, ma pomysł.
I tylko dziwna jest zbieżność nazwisk reżyserów.
       Pozostaje pytanie, dlaczego?
Jak jeden człowiek może mieć tak różne wizje tego co robi? Na jednym krańcu kontinuum są stworzone przez Niego jako reżysera arcydzieła, jak choćby wspomniany wyżej Alien, jak Blade Runner, Thelma&Luise, Black Hawk Down… a z drugiej gnioty bez treści i pomysłu – tu wstaw odpowiedni tytuł, z ponad 20.
      Tak się zastanawiam, czy w łonie matki mały Ridley nie wchłonął przypadkiem swojego brata bliźniaka, który czasem przejmuje kontrolę. Szkoda, że tylko czasami, bo ten drugi rzeczywiście wie, jak robić filmy.




* nie staram się kraść hasła reklamowego firmie Shell, nie jest to też reklama tej korporacji =P

tak na początek

Tak na początek, krótka refleksja, po co pisać blog, at all? W sumie nie wiem, może na Twarzoksiążce* nie ma za dużo miejsca na przeróżne dziwne wywody? Anyway**, to będzie pisanie o różnościach, nieregularne jak niemieckie czasowniki i tak samo popierniczone.
Przemyślenia nad życiem w ogólności i nad wydarzeniami dotykającymi autora. Baardzo subiektywne opinie i takie tam. Może czasem jakaś recenzja (książki, filmy, gry... co akurat się trafi), ot tak żeby się podzielić. Pisać lubię, więc niech ogół pocierpi na tę okoliczność :)

O'K lecimy.




* spodziewajcie się słowotwórstwa. W dużej ilości.
** a także wtrętów z innych języków, o tak, dla zabawy.